Glasgow – największe miasto Szkocji, leżące na jej zachodnim brzegu. Czy jest tam coś ciekawego do zobaczenia? Warto tam jechać? Co można tam robić? Postanowiliśmy odpowiedzieć sobie na te pytania (a przy okazji odwiedzić znajomych) i tak zeszły weekend spędziliśmy w tej komercyjnej stolicy Szkocji.
Określenie “komercyjna stolica” bardzo do Glasgow pasuje. Wiele Szkotów uważa je za drugie po Londynie zakupowe centrum w UK. A na pewno pierwsze w Szkocji.
I słusznie.
Na każdym kroku można natknąć się na sklepy, wielkie galerie handlowe wznoszą się ku niebu i nurkują w podziemiach, uliczne markety i stoiska przyciągają kolorami. Armani, Zara, Channel, restauracje, kafejki – to raj dla zakupoholików. Niestety, my nie za bardzo się w tym odnaleźliśmy – spędziliśmy jakieś 30 min na zakupy, z których koniec końców nic nie wynieśliśmy (stwierdzam, ze jestem trochę inaczej zbudowana niż Brytyjki – wszystko jest za duże, odstające, albo „wygląda jak firanka”) i zamiast tego poszliśmy na piwo.
Tak wiec, zakupy i imprezy to jedne z czołowych rozrywek Glasgow. Ale czy jest tam jeszcze coś innego, dla zwykłego człowieka, niekoniecznie zainteresowanego markowymi ciuchami i upijaniem się na umór? Jak się pyta mieszkańców miasta, to nie zawsze wiedzą. Ale jednak coś się znajdzie.
Glasgow jest miastem przemysłowym. Wszędzie wznoszą się pomarańczowe budynki fabryk, odrapane mury, wielkie wieżowce. Nie ma tam starówki, zdobionych kamienic (nie licząc katedry i paru pomników). Jest za to parę interesujących muzeum i galerii.

Riverside
Riverside to muzeum transportu, położone nad rzeką Clyde. Ogromny kompleks, który w 2013 został Muzeum Roku. I chyba słusznie, bo ma dużo do zaoferowania. W środku znajdziecie bogatą kolekcję pojazdów – od różnego rodzaju samochodów ze wszystkich epok, po tramwaje, wózki, hulajnogi, samoloty i statki. Zbiór otwiera wystawa pojazdów znanych podróżników. Cały zbiór przejechał w sumie ponad 69 000 mil.
Na mnie szczególne wrażenie zrobiła replika głównej ulicy, ze starymi samochodami, tramwajem, sklepami, do których można wejść i zobaczyć eksponaty z dawnych lat. Można się było tam poczuć jakby się cofnęło w czasie.
Gallery of Modern Art
(i pomnik Księcia Wellington ze słupkiem drogowym na głowie)
Galeria Sztuki Nowoczesnej jest jedną z najczęściej odwiedzanych w Szkocji. Jak wchodziliśmy do środka, to chłopaki zażartowali “Jak nie będzie po polsku to wychodzę!”. I zaraz po przekroczeniu drzwi do uszu wpadł nam polski język, dochodzący z projekcji filmu jednego z polskich artystów. Przeznaczenie chciało, żebyśmy tam zostali.
Historia z pomnikiem i jego “czapką” też jest dość ciekawa. Słupek drogowy był wielokrotnie usuwany z pomnika przez stróżów prawa, ale za każdym razem dziwnym trafem uparcie tam wracał, aż w końcu już został i od tego czasu jest symbolem szkockiej autonomii.
Celtics i Rangers
Dwie czołowe drużyny Szkocji w piłce nożnej i zielony stadion widziany zza grobów “The Necropolis”.
The Necropolis
Największy wiktoriański cmentarz Glasgow, ze starymi grobkami i pomnikami.
George Square
Główny plac w mieście z budynkiem urzędu miasta i wieloma ważnymi pomnikami m.in. Roberta Burnsa, Jamesa Watta i Sir Waltera Scotta. Niestety był odgrodzony od przechodniów, gdyż trwały na nim budowy wielkiego kolorowego kola i innych świątecznych atrakcji.
Jak to wszędzie w tym przedświątecznym okresie, tak i w Glasgow szał Bożonarodzeniowy już się zaczął. Świąteczne parady, dekoracje i markety. Ale przynajmniej na ulicach ładnie i świecąco.
Loch Lomond
W sobotę zamiast zwiedzać miasto wybraliśmy się pociągiem godzinę drogi od centrum – do Balloch – małego miasteczka położonego nad jeziorem Lomond. Znajduje się tam zamek (jak w większości miejsc w Szkocji), do którego nie można wejść, ale można pochodzić dookoła, podziwiając błękit jeziora i wynurzające się zza niego góry. P
ochodziliśmy trochę, pobawiliśmy się na placu zabaw (no dobra, tylko ja), zjedliśmy rybę z frytkami (też tylko ja) i na koniec zmoknęliśmy w niespodziewanym (ah Szkocjo) deszczu (już nie tylko ja ;)).

Merchant Square
Po powrocie znad jeziora i odwiedzeniu Riverside muzeum udaliśmy się do centrum z zamiarem znalezienia jakiegoś pubu, zęby usiąść i odpocząć. Przeczytaliśmy gdzieś o Merchant Square, że znajduje się tam dużo pubów, wiec szybkie spojrzenie na mapę i udaliśmy się w wytyczonym kierunku. Jak dotarliśmy na miejsce, weszliśmy do pierwszego pubu jaki zobaczyliśmy (wciąż padało). Okazało się jednak, ze nie za bardzo jest w nim miejsce. Mila pani kelnerka, poleciła nam wiec, zęby spróbować “outside”.
“Na zewnątrz?” Zdziwiliśmy się – padało i było zimno, wiec ostatnia rzeczą, na która mieliśmy teraz ochotę to siedzieć w tej pogodzie gdzieś pod parasolem. Ale kelnerka tylko się uśmiechnęła, wiec ruszyliśmy we wskazana przez nią stronę. Jak się okazało to “outside” wcale wiele wspólnego z siedzeniem na zewnątrz nie miało. Był to wielki, zadaszony plac, gdzie znajdowało się mnóstwo stolików w “ogródkach” znajdujących się w gmachu restauracji i barów. Mieścił się tam kiedyś plac targowy, który teraz został zamieniony w wielkie skupisko barów. Nie powiem – miło nas to zaskoczyło, wiec ruszyliśmy na poszukiwanie miejsca, (z którym wcale nie było tak łatwo). Jak już je znaleźliśmy w końcu mogliśmy usiąść i przy piwie patrzeć na oświetlony milionami światełek sufit.
Oprócz odwiedzonych przez nas miejsc, jeszcze trochę innych zostało, np. Kelvingrove Art Gallery & Museum czy Mackintosh House i Glasgow School of Art. Ale nie można wszystkiego zobaczyć na raz, no i trzeba mieć, do czego wracać.
Podsumowująco.
Glasgow widokowo nie jest najpiękniejszym miastem, brakuje tam ładnych budowli, dużo widać przemysłu i brudu. Na zakupy i imprezy – idealne. Kultura i sztuka też kwitnie. Można odwiedzić – na dzień, lub kilka. Napić się whisky (koniecznie bez coli!), zjesć haggis i zrobić zakupy. A potem, można uciec do Edynburga lub zagubić się w przestrzeni gór i jezior.
