Obudziło mnie łagodne podrzucanie i lekkie światło przebijające przez szyby. Na zewnątrz wciąż było ciemno, ale słońce nieśmiało zaczynało wychylać się zza horyzontu, dając znak, że do świtu już niedaleko. Rozglądnęłam się po autobusie – wszyscy jeszcze spali, porozciągani na rozłożonych fotelach, opierając się o szyby, lub śmiesznie zwisając przez oparcia. Zauważyłam, że droga nie jest już równa i asfaltowa, autobus podskakiwał na kamieniach, kurz unosił się spod kół a pobocze było przepaścią. Gdzieś w dole migotały wody ciemnych fal rzeki. To już zdecydowanie nie był nizinny krajobraz. Zbliżaliśmy się do Himalajów.