Obudziło mnie łagodne podrzucanie i lekkie światło przebijające przez szyby. Na zewnątrz wciąż było ciemno, ale słońce nieśmiało zaczynało wychylać się zza horyzontu, dając znak, że do świtu już niedaleko. Rozglądnęłam się po autobusie – wszyscy jeszcze spali, porozciągani na rozłożonych fotelach, opierając się o szyby, lub śmiesznie zwisając przez oparcia. Zauważyłam, że droga nie jest już równa i asfaltowa, autobus podskakiwał na kamieniach, kurz unosił się spod kół a pobocze było przepaścią. Gdzieś w dole migotały wody ciemnych fal rzeki. To już zdecydowanie nie był nizinny krajobraz. Zbliżaliśmy się do Himalajów.
Jakieś 12 godzin temu wyruszyliśmy z gorącego i tłocznego Delhi w ciemną indyjską noc, jadąc do Manali – małego miasteczka położonego u podnóża Himalajów. Po szalonym pierwszym dniu w Indiach byliśmy tak zmęczeni, że błyskawicznie zasnęliśmy ukołysani jazdą. A przynajmniej ja, bo Paweł przez jeszcze jakiś czas obserwował czarne kontury pojazdów na wąskiej drodze przed nami, oświetlonej jedynie reflektorami autobusu i potem opowiadał mi o karkołomnych wyczynach kierowcy przy wymijaniu innych. Zostaliśmy też mile zaskoczeni – siedzenia były bardzo wygodne i rozkładały się do pozycji prawie poziomej, wiec dzięki temu sen był jeszcze milszy.
Krajobraz za oknem opływał soczystą zielenią. Mijaliśmy wioski, gdzie dopiero budziło się życie, ciche, małe hotele przy drodze, migotające w mroku świątynie, wędrujące wzdłuż drogi krowy, przekraczaliśmy mosty nad ciemnymi rzekami. Świat przecierał oczy ze snu, my wkraczaliśmy w Himalaje a słońce powoli wyglądało zza gór oświetlając mrok złotym blaskiem. Dla mnie ten wschód słońca, moment wynurzania się z mroku, w drodze, gdzie chmury i mgła wciąż ścieliły się po dolinach, to było coś magicznego. Wschody słońca to moja ulubiona, wyjątkowa pora dnia – przeznaczona jest tylko dla nielicznych, gdyż trzeba wysiłku, żeby wcześniej wstać i zachwycić się tym zjawiskiem.
Droga miała potrwać jeszcze kilka długich godzin, gdy po tym jak większość pasażerów już się przebudziła – zatrzymaliśmy się na postój i mleczną herbatkę. Po odpoczynku w “restauracji” z widokiem na piękną rzekę i zapoznaniu się z lokalnym gatunkiem ogromnego chrabąszcza, które wyjątkowo upodobały sobie wnętrze jadłodajni, ruszyliśmy w dalszą drogę. Mijaliśmy wodospady, skalne urwiska i wspinaliśmy się po krętych drogach co raz wyżej, aż w końcu, po 18 godzinach jazdy, dotarliśmy do Manali – naszego miejsca postoju na kolejne dwa dni.
Manali to małe turystyczne miasteczko u podnóża Himalajów. Jest to popularne miejsce wypoczynku, zarówno wśród turystów, jak i Hindusów, którzy przyjeżdżają tam by odetchnąć od duchoty wielkich miast. Wysadzeni zostaliśmy na dworcu autobusowym w głośnym i kolorowym centrum, z którego zaraz wyjechaliśmy rikszą, żeby udać się do o wiele spokojniejszej starej części miasta – Old Manali, gdzie znajdował Apple View Guest House, w którym planowaliśmy się zatrzymać.
Ten dom z widokiem na jabłonie było to chyba najbardziej urocze miejsce, w którym udało się nam zamieszkać przez cały nasz pobyt w Indiach, a także najtańsze. 300 rupii za dwuosobowy pokój (ok. 15 zł), bardzo tanie i pyszne domowe jedzenie, zielony ogród ze stolikami pod jabłoniami i przepięknym widokiem na góry, a oprócz tego przemili gospodarze z malutką wnuczką bawiąca się w pobliżu, interesujący goście i krowa na “zapleczu” ;) No ja się zakochałam.
Mimo, że nie spaliśmy już od 2 dni (wyjechaliśmy z Aberdeen w sobotę rano, popołudniowy wylot, noc w samolocie, niedziela rano przylot do Delhi, dzień w Delhi i noc w autobusie), to nie czuliśmy bardzo zmęczenia, zjedliśmy prosty ale pyszny posiłek i ruszyliśmy na obchód okolicy. Nasz pensjonat (“Paweeeeł, jak jest Guest House po polsku? :P”) znajdował się w starej części miasteczka, zaraz kolo rwącej rzeki, na niewielkim wzniesieniu. Rosło tam bardzo dużo zielonych roślin: ;)
Manali jest bardzo ciekawym miejscem, jeśli wybieracie się w tamte tereny koniecznie musicie tam zajrzeć. Trochę obawialiśmy się tłumu turystów i metropolii w górach, ale na szczęście nic takiego nie miało miejsca. Oczywiście, turyści byli, ale nie bardzo dużo, wszyscy zrelaksowani, nikt się nigdzie nie śpieszył, panowała atmosfera spokoju i odpoczynku.
Na początek, wybraliśmy się na spacer do świątyni Manu, znajdującej się na wzgórzu, po drodze mijając malutkie sklepiki i klimatyczne knajpki.
W świątyni spotkaliśmy bawiące się w chowanego pośród posągów bóstw dzieci, które jednocześnie pilnowały, żeby nie robić zdjęć świętym miejscom. “No photo, no photo!” krzyczały i śmiejąc się uciekały dookoła głównego “ołtarza”. Spotkaliśmy też siedzące na schodach przed świątynią staruszki, a jedna z nich poprosiła mnie żeby jej zrobić zdjęcie i spokojnie pozowała do niego. Nie mówiła po angielsku, a ja nie rozumiem języków hindi ani ladakhi, ale w takich sytuacjach naturalne międzyludzkie zdolności porozumiewania się zaskakują i nagle wszystko staje się jasne.
Na obiad zatrzymaliśmy się w indyjsko-meksykańskiej (ciekawe połączenie ;)) restauracji ulokowanej w ogrodzie, gdzie w cieniu drzew próbowaliśmy indyjskich specjałów – pakora z serem, aloo paratha i butter chicken z jeera rice (czyli smażony na głębokim tłuszczu ser, placek z ziemniakami, kurczak maślany i ryż z kminkiem).
W pobliżu znaleźliśmy też agencję organizującą loty na paralotni i postanowiliśmy się tam wybrać następnego dnia. Wieczorem udaliśmy się do centrum zarezerwować bilety na busa do Leh, czyli do naszego następnego przystanku, już wyżej w górach.
Pokrążyliśmy wśród tłumów w centrum, o wiele bardziej zatłoczonym niż reszta Manali. Na ulicy spotykaliśmy osły, ulicznych grajków, dzieci z wagami.
Na koniec udaliśmy się do polecanej przez “Lonely Planet” knajpki na drinka. Ja zamowilam lokalne wino, a Pawel piwo. Ceny były tak niskie, że bardzo się zdziwiłam jak się okazało, że kelner przyniósł mi całą butelkę. Wino było bardzo dobre, wiec nie było na co narzekać, a wręcz przeciwnie :)
Odczuwając już dopadające nas zmęczenie, wróciliśmy do naszego jabłoniowego domu, gdzie porozmawialiśmy trochę z mieszkającymi obok Francuzami. To właśnie Francuzi i Niemcy byli najczęściej przez nas spotykanymi nacjami podczas tej podróży.
Jeszcze parę spojrzeń na jabłonie na tle gwiazd i czas odpocząć przed pełnym emocji kolejnym dniem wyprawy, podczas którego będziemy zmagać się z trudnymi dylematami, oglądać świat z góry, poznamy mnicha z diamentami, staniemy się lokalną atrakcją, oparzymy się świętą wodą i wiele wiele więcej.
***
Jeśli przeczytałeś ten post, podobało Ci się (lub nie), daj znać w komentarzu, będę wdzięczna :)
Możesz także polubić bloga na Facebooku!
Zupełnie inny świat, zazdroszczę Wam tej podróży !