Czasem wydaje mi się, że przyroda świetnie się bawiła kreując pewne krajobrazy. Innym razem jej dzieła są tak majestatyczne, że aż brakuje słów. Park Narodowy Łuków Skalnych był gdzieś po środku.
USA Drogowe wojaże – część 5.
- Alburquerue, New Mexico
- Petrified forest National Park, Arizona
- Painted Desert, Arizona
- Route 66 and Flagstaff, Arizona
- Grand Canyon NP, Arizona
- Lake Powell, Utah
- Page, Arizona
- Waterhole Canyon, Arizona
- Monument Valley, Utah
- Goosenecks State Park on the San Jose river, Utah
- Arches National Park, Utah
- Moab, Utah
Wszystkie pory roku
Jeszcze wciąż było wcześnie, gdy opuściliśmy majestatyczną dolinę pomników i zakole rzeki San Jose by udać się do położonego o 150 mil na północ Moab. Ciągle był luty i pogoda nagle postanowiła nam o tym przypomnieć sypiąc po drodze śniegiem.
Na szczęście wnętrze samochodu było ciepłe i przytulne a amerykańskie przeboje, idealne na “road trip”, utrzymywały nasz dobry nastrój. Gdy dotarliśmy do Moab, małego miasteczka, położonego pomiędzy dwoma znanymi parkami – Arches i Canyonland, słońce znów prześwitywało przez chmury.
Arches NP – historia
My, na początek, chcieliśmy zobaczyć Arches National Park. Jest to park, którego największą atrakcją są niesamowite łuki skalne, rozciągające się na powierzchni 309 km². Łuki skalne w parku powstały w wyniku złożonych procesów geologicznych. Warstwy piaskowca ulegały spękaniu z powodu pionowych naprężeń w skorupie ziemskiej, w tym wypadku, spowodowanych wysadami soli. Następnie procesy erozji i wietrzenia poszerzyły te szczeliny, a w określonych warunkach spowodowały powstanie okien i łuków skalnych. Procesy erozyjne na terenie parku zachodzą już od 150 milionów lat. Na niektórych skałach odnaleziono także wyryte znaki, które zostały wykonane przez mieszkających tam od tysięcy lat (ale już oczywiście nie teraz) Indian Anasazi.
Łuki i okna
Jako, że jak zwykle czasu było mało i park miał być za niedługo zamykany – mimo burczących brzuchów, które nie widziały jeszcze obiadu, ruszyliśmy prosto do parku. Plan był taki, żeby może dostać pozwolenie (backcountry permit) i przenocować gdzieś w parku pod łukiem. Udaliśmy się do informacji turystycznej. Jednak po chwilowej rozmowie z jego pracownikami nasz plan się zmienił. Temperatura w nocy miała oscylować w okolicach kilku stopni poniżej zera, a w nieosłoniętych miejscach w parku byłaby ona jeszcze niższa. Postanowiliśmy zwiedzić tyle z parku ile nam się uda przed zamknięciem, noc spędzić w hostelu w mieście, a rano udać się do Canyonland National Park na wschód słońca na kolejny łuk (bardzo popularne miejsce na oglądanie wschodu słońca – czemu wcale się nie dziwię – o tym w następnym poście).
Zaczęliśmy od Double Arch (South & North). Krótki spacer z samochodu do ogromnych łuków, słońce, które znów wyszło zza chmur, długie cienie, pomarańczowy kolory, piękne góry w tle. Wrażenie było niesamowite.
Iść, ciągle iść, w stronę słońca
Jako, że słońce już zaczęło zachodzić, zastanawialiśmy się gdzie najlepiej będzie się udać, żeby ten zachód słońca zobaczyć. Ruszyliśmy w stronę kolejnych łuków – m.in. Landscape Arch – najcieńszego łuku w parku. Jak dotarliśmy na parking, na początek ścieżki wiodącej do łuków słońce już było bardzo nisko, tak, że cała dolina pokryła się w cieniu. Wszyscy mijający nas ludzie szli w przeciwnym kierunku, ale my uparliśmy się na zobaczenie słońca, więc ruszyliśmy w ten pościg “chasing the sun”. Za parę chwil ukazał się naszym oczom Lanscape Arch, całkowicie zacieniony. Ruszyliśmy więc biegiem dalej do góry, przeskakując skały i kierując się w stronę zachodzącego słońca i Double O’Arch.
Już myśleliśmy, że się nie uda, że słońce całkiem zajdzie i nie zdążymy go zobaczyć, aż naszym oczom ukazała się wysoka skała. Ja wdrapałam się najpierw na inną – jest, jest słońce! A za chwilę dołączyłam do Władka po przeciwnej stronie. Nie dość, że dogoniliśmy uciekające słońce, zobaczyliśmy jego zachód, to widok na dolinę był przepiękny.
Oglądnęliśmy ten spektakl i ruszyliśmy w dół w stronę parkingu, gdyż po zachodzie temperatura gwałtownie spadła i już odczuwaliśmy tego skutki. Szczęśliwi zapakowaliśmy się do auta, odpaliliśmy silnik, jedziemy!
“Hmm.. czemu ta kontrolka się świeci i wskazuje zero?”
“Czyżbyśmy nie mieli paliwa?”
“No jechaliśmy na rezerwie, ale wskazywała jeszcze kilkadziesiąt mil, a teraz nagle zeszła do zera”
“AHA”.
Wciąż byliśmy daleko od wyjazdu z parku. Na szczęście droga w tą stronę w większości prowadziła w dół. Jechaliśmy na luźnym biegu, modląc się w duchu by tych benzynowych oparów wystarczyło nam na dojechanie chociażby do jakiejś cywilizacji. Tu, w parku, musielibyśmy czekać do rana, żeby móc wzywać jakieś pogotowie drogowe albo prosić kogoś o pomoc. Już zapadła całkowita ciemność, więc poruszaliśmy się bezszelestnie w stronę wyjazdu. Jeszcze parę mil, jeszcze trochę, no, autko, dajesz, dajesz!
Uffff, udało się! Wciąż z zerem na liczniku wytoczyliśmy się z parku, wjechaliśmy na główną drogę i skręciliśmy w pierwszą napotkaną stację, dając wygłodzonemu samochodowi paliwo. Wtedy dopiero odetchnęliśmy z ulgą – można jechać dalej!
Teraz w końcu nastał czas na jedzenie i dla nas – weszliśmy do jakiejś knajpki w centrum gdzie przy burgerach i lokalnym piwie (Baba organic dark beer z Utah – polecam :)) szukaliśmy najtańszego hostelu w pobliżu.
Padło na Motel 6 – $39,99 za dwie osoby za noc. Warunki były bardzo w porządku – darmowa kawa i herbata, ładny, czysty pokój. Chociaż mi jedynie do szczęścia wystarczył gorący prysznic i miękkie łózko.
Nastawiliśmy budziki na 5.00 następnego dnia, żeby wstać na kolejny wschód słońca i zapadliśmy w kamienny sen.
Następne części relacji z wyprawy już wkrótce!